Rowerowy Dolny Śląsk: wycieczki GPSblog rowerowy

avatar przemo3642
Wrocław

Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(2)

Moje rowery

Author Ronin 6818 km
Kellys Neos 7464 km

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy przemo3642.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

7) 500 km i więcej

Dystans całkowity:1578.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:526.00 km
Więcej statystyk

Maraton Podróżnika 2018: 545 km walki o przetrwanie

Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 17.06.2018Kategoria 7) 500 km i więcej, Ultramaratony

Tak to już jest, że gdy przy prędkości 30+ km/h cyklista leci przez kierownicę na asfalt, to w najlepszym razie zostawia na nim trochę własnej skóry. Trudno po takiej akcji się pozbierać. Więc chyba jednak miałem trochę szczęścia w nieszczęściu. Ale po kolei...

Tegoroczna, piąta edycja Maratonu Podróżnika zawitała do Województwa Zachodniopomorskiego. Baza została zlokalizowana na Campingu EKODAR, położonym z dala od miejskiego zgiełku, na skraju Ińskiego Parku Krajobrazowego, nad jeziorem Krzemień. Wystartowałem w grupie nr 4 o 8:15. Moim celem było ukończenie maratonu w 25-26 h, przy czym pierwsze 500 km chciałem zamknąć w jednej dobie, ustanawiając w ten sposób swój nowy dobowy rekord odległości. Ruszyliśmy mocno, grupa dość szybko się podzieliła, a ja całkiem pewnie odnalazłem się w jej czołówce. Początkowo było świetnie. Miałem wrażenie, że jadę na granicy swoich możliwości, ale jednak tej granicy nie przekraczam. Pomysł na maraton miałem taki: chciałem się utrzymać w grupie przez ok. 200 km, wypracowując sobie spory zapas w stosunku do moich planów. Później zaczynały się górki, a na górkach szybko tracę siły. Dlatego planowałem odłączyć się od grupy zanim to nastąpi i dalej jechać swoje. Zapas wypracowany na pierwszych 200 km powinien mi wystarczyć do osiągnięcia tego, co sobie założyłem.





Wszystkie te strategie i plany posypały się w jednej chwili. Na ok. 45 km coś zakłóciło płynną jazdę naszego małego peletonu. Michał lekko przyhamował, ja już nie zdążyłem i nastąpił kontakt. Przy prędkości przekraczającej 30 km/h, po (podobno) równie efektownym, co fatalnie wyglądającym locie zaliczyłem klasycznego szlifa, a na dokładkę dostałem jeszcze rowerem, który postanowił wylądować na mnie. W ten sposób "wygładziłem" sobie prawy bok i przedramię pod łokciem, lekko stłukłem biodro i zostałem "pobity" przez własny rower. Jemu zresztą też się oberwało (lekko wygięta kierownica, zaorana lewa klamkomanetka, krzywe przednie koło, zniszczona owijka). Ponieważ wyrzuciło mnie praktycznie na pobocze, nikt inny nie ucierpiał. Ja natomiast byłem w lekkim szoku, nie pamiętam samego lotu, jedynie lądowanie. Kilka osób pomogło mi się ogarnąć. Zapewniłem ich, że wszystko OK. I pojechali.

Gdyby tak to się skończyło, to byłaby totalna klapa, a jednak jest także pozytywny aspekt tej historii: udało mi się po tym wszystkim jakoś pozbierać i kontynuować maraton. W najbliższym wiejskim "Sklepie Wielobranżowym" (ok. 50 km trasy) wykupiłem zapas środków opatrunkowych i wody utlenionej, po czym - dzięki uprzejmości ekspedientki - wbiłem z tymi zakupami na zaplecze. Powyjmowałem ze skóry resztki żwiru, potem w ruch poszła woda z mydłem, papierowe ręczniki, a na końcu woda utleniona, plastry i bandaż. Dodam, że czynności te były na tyle nieprzyjemne, że w trakcie ich wykonywania byłem niemal przekonany, że już się nigdzie nie ruszę i będę musiał dzwonić po transport do bazy. W sumie konsekwencje wypadku okazały się jednak - można by powiedzieć - dużo mniej poważne, niż on sam. Skończyło się na paru siniakach i zdartej skórze. Niczego sobie nie złamałem, nie rozwaliłem kolan, nie zaryłem głową w asfalt, nie przeszlifowałem sobie twarzy. Naprawdę mogło być gorzej.

Kupiłem sobie puszkę zimnej coli i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Do bazy miałem 50 km, a do mety 495 km. Baza bardzo kusiła. Ale nie byłem w stanie pogodzić się z myślą, że to już koniec. Tyle planów, przygotowań, poświęconego czasu, wydatków i już po wszystkim? Z drugiej strony cele, jakie sobie postawiłem były teraz daleko poza moim zasięgiem. Abstrahując od czasu straconego na doprowadzenie się do stanu względnej używalności, nawet gdybym się zmusił do dalszego wysiłku, to poobijany i porysowany - zarówno fizycznie i psychiczne - miałbym zerowe szanse na dobre tempo. Poza tym wydawało mi się, że jestem ostatni, czyli będę musiał jechać sam. Ze względu na otarcie pod prawym łokciem nie za bardzo mogłem korzystać z lemondki (której normalnie używam dość często). Przednie koło było tak krzywe, że na gładkim asfalcie rower wyczuwalnie podskakiwał.

Biłem się z myślami, co dalej, aż... cola się skończyła. Na początek postanowiłem spróbować dotrzeć do pierwszego Punktu Kontrolnego (PK1), zlokalizowanego na 93 km trasy, odkładając na później decyzję o wycofaniu się z imprezy. A może jednak udałoby się doturlać nawet nad Bałtyk? - tak sobie myślałem, zbliżając się do PK1. Jechałem... Piekły mnie te obtarcia, zwłaszcza, że słońce paliło, a pot wciąż dostarczał do nich świeżych porcji soli. Ale w końcu jakoś do tego przywykłem, a gdy pod wieczór spadła temperatura, to dawało się o nich zapomnieć (wtedy ten stan najczęściej przerywała mniej lub bardziej nieświadoma próba ułożenia się na lemondce). Miałem teraz nowy cel: dotrzeć do następnego punktu kontrolnego. Tylko tyle, i aż tyle. Choć cel pozostawał ten sam, to oczywiście punkty się zmieniały - PK1, PK2, PK3... W głowie kiełkowała myśl, żeby jednak jakoś dotoczyć się do mety. W końcu przerodziła się ona w cel nadrzędny: ukończyć maraton w limicie czasu.



Mimo wcześniejszych obaw spotkałem na drodze sporo uczestników maratonu. Większość z nich mijałem na trasie, niekiedy wielokrotnie, w ramach normalnych na takiej imprezie "przetasowań". Duża ilość przetasowań na długich dystansach wynika z różnych stylów jazdy kolarzy: niektórzy jadą trochę szybciej, za co płacą częstszymi/dłuższymi postojami. Inni, w tym ja, preferują spokojniejszy tryb jazdy, z mniejszą ilością postojów. W rezultacie ci "szybsi" wyprzedzają tych "wolniejszych", by następnie stracić swoją przewagę w trakcie przerw, bez których ci "wolniejsi" mogą się obyć. Następnie ten cykl się powtarza... Oczywiście spotkałem też kilka osób jadących podobnie, jak ja. Z niektórymi dzieliłem długie wspólne kilometry. Najwięcej czasu (grubo ponad 300 km) spędziłem w miłym towarzystwie Piotrka z Warszawy.





I tak sobie jechałem, od PK do PK, niezbyt szybko, ale też bez szczególnego zamulania. Aż w końcu, po 28 godzinach i 22 minutach zmagań z dystansem oraz samym sobą stanąłem na mecie. Nie planowałem tyle czasu spędzić w siodełku, ale okoliczności się zmieniły. Mając je na uwadze, jestem zadowolony z tego, że dałem radę ukończyć maraton, mieszcząc się przy tym w limicie czasu.



W całej pięcioletniej historii Maratonu Podróżnika w tej edycji wycofało się najwięcej kolarzy. Niemiłosierny upał zebrał żniwo, podobno jedna osoba została ewakuowana z trasy przez karetkę. Bardzo zła jakość nawierzchni na wielu odcinkach też zrobiła swoje. Statystyki dla dystansu 545 km wyglądają tak:

-- 68 osób wystartowało
-- 52 osoby ukończyły maraton w limicie czasu
-- 4 osoby ukończyły maraton po limicie czasu
-- 10 osób wycofało się z trasy maratonu
-- 1 osoba w czasie jazdy zmieniła dystans na 300 km
-- 1 osoba została zdyskwalifikowana za złamanie regulaminu (korzystanie z samochodu technicznego).

GALERIA HD - link zdjęcia google





Rower:Author Ronin Dane wycieczki: 545.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Piękny Wschód 2018

Sobota, 28 kwietnia 2018 | dodano: 05.05.2018Kategoria 7) 500 km i więcej, Ultramaratony

PRZED STARTEM

W dniach 28-29.04.2018 wziąłem udział w ultramaratonie kolarskim Piękny Wschód na dystansie 510 km. Do Parczewa, gdzie została zlokalizowana baza zawodów, dotarłem w czwartek po południu. Pokręciłem się trochę po miasteczku, cyknąłem parę fotek i wszystko byłoby fajnie, gdyby nie katar i ból gardła, które dokuczały mi już od kilku dni. Do ostatniej chwili podejmowałem różne (mniej lub bardziej desperackie) próby walki z chorobą.

Na piątkową imprezę integracyjną dla zawodników daleko nie miałem, bo została ona zorganizowana w moim hotelu. Pojawił się na niej nawet burmistrz Parczewa. Sącząc sobie Gripexa zamiast Perły, poznałem na niej kilku równie mocnych, co sympatycznych kolarzy, wśród nich Tomka i Hipków z podrozerowerowe.info. Witek namawiał mnie do udziału w tegorocznej edycji Bałtyk-Bieszczady Tour, ale chyba jednak nie dałem się przekonać:).



W końcu, po zaaplikowaniu sobie różnych medykamentów, około 23 poszedłem spać... Obudziłem się z lekkim bólem gardła, głowy i katarem - do czego w ostatnim czasie zdążyłem się już przyzwyczaić - na co trochę pomógł podwójny ibuprofen. Po porannej toalecie oraz solidnym węglowodanowym śniadaniu (makaron ze szpinakiem, jajecznica i naleśniki z serem) pojechałem na start.

ZAWODY

Moja grupa, zaledwie czteroosobowa, wyruszyła o 8:45. Już po kilku kilometrach wiedziałem, że tempo jest dla mnie zbyt mocne (30+ km/h pod wiatr, a w perspektywie 500 km do przejechania...), ale łudziłem się, że może uda mi się z nimi dotrzeć chociaż do pierwszego punktu kontrolnego, PK1 (107 km, Krasnystaw).



Po paru kolejnych kilometrach podjąłem jednak decyzję o porzuceniu grupy. Wiedziałem z doświadczenia (nie tylko własnego), że jazda w niej przyniosłaby mi więcej szkód niż korzyści. Później przez dłuższy czas jakoś nie mogłem sobie znaleźć miejsca i albo jechałem sam, albo w zmiennym towarzystwie. Dopiero gdzieś za PK2 (170 km, Hrubieszów) przyłączyłem się do czteroosobowej grupki, z którą na dobry początek przejechałem przez pofalowane Roztocze Środkowe (największe przewyższenia na trasie).

Do PK3 (248 km, Józefów) dotarliśmy po 20:00. Zabawiliśmy tu nieco dłużej, bo trzeba było przygotować się do jazdy nocą, przy dużo niższej temperaturze. W ruch poszły dodatkowe bluzy, kurtki, nogawki, rękawki, rękawiczki z palcami, a nawet czapki i co tam kto jeszcze miał. Ja dodatkowo zadbałem o swój komfort termiczny zrzucając z siebie mokrą górę i zakładając świeży komplet, który wiozłem w podsiodłówce właśnie na tą okazję. Półmetek to też dobry moment, żeby zatroszczy się o część ciała szczególnie narażoną na obtarcia i odparzenia w trakcie imprez tego rodzaju. Preparaty dedykowane niemowlętom sprawdzają się na nich doskonale:). Na PK3 spędziliśmy prawie godzinę i był to mój najdłuższy postój na trasie.

Noc upłynęła spokojnie. Po ponad 200 km jazdy pod wiatr teraz cieszyliśmy się wiatrem w plecy, choć jak na złość ten znacznie osłabł i już nie pomagał tak bardzo, jak wcześniej przeszkadzał. Do PK4 (336 km, Janów Lubelski) dotarliśmy zdrowo po północy i szybko ruszaliśmy dalej. Jechaliśmy równo, rotacyjnie zmieniają się na przodzie. Nad ranem zameldowaliśmy się w PK5 (404 km, Żółkiewka) i tutaj nasze drogi się rozeszły. Niestety zapomniałem zabrać z punktu kamizelki i musiałem po nią wracać. Reszta ruszyła leniwym tempem, żebym mógł do nich dołączyć, ale niestety sprint w tą i z powrotem dał mi w kość tak bardzo, że już nie byłem w stanie utrzymać się w grupie. W tym momencie odłączyła się od niej także Iwona. Przez pewien czas próbowaliśmy bezskutecznie dogonić naszych kolegów. Ten pościg przypieczętował to, co pewnie i tak było nieuniknione: dopadł nas dość głęboki kryzys. Mieliśmy problem, żeby wycisnąć 20 km/h po płaskim, mając lekki wiatr w plecy. A na podjazdach (teren w tej okolicy był lekko pofałdowany) prędkość nierzadko spadała do 15 km/h. Nie mając nic lepszego do roboty, zacząłem odliczać kilometry do kolejnego, już ostatniego punktu kontrolnego, PK6 (467 km, Dąbrowa), wmawiając sobie, że tam kryzys odpuści. O dziwo, tak się właśnie stało:). Do mety nasza prędkość oscylowała wokół przyzwoitych 25 km/h. Po drodze zostaliśmy jeszcze zdopingowani przez kilka osób do ostatniego wysiłku i w końcu szczęśliwie dotarliśmy na metę!

KOLEJNY ULTRA PRZEJECHANY

Po pokonaniu około 513 km (oficjalny dystans zawodów to 510 km, ale wiadomo - w tracie takich imprez zawsze trochę się nadkłada drogi) i 2700 m przewyższenia stanąłem na mecie z czasem 25:37. Jestem zadowolony z tego wyniku, zwłaszcza, że przed startem zakładałem możliwość wycofania się w trakcie zawodów ze względu na chorobę. Na szczęście objawy przeziębienia nie nasilały się, a wręcz przeciwnie, słabły wraz z pokonywanym dystansem. Na mecie czułem się lepiej, niż w tracie kilku ostatnich dni poprzedzających start.



W sierpniu zeszłego roku przejechanie podobnego dystansu zajęło mi godzinę dłużej, przy czym wtedy trasa była łatwiejsza, pogoda lepsza, a ja ze względu na porę roku byłem bardziej "wyjeżdżony" i przede wszystkim zdrowy. Teraz początkowe 200 km to była jazda pod dość mocny wiatr (ponoć dochodzący do 25 km/h), a temperatura w nocy spadła do wartości jednocyfrowej. Dlatego wydaje mi się, że jakiś progres jednak jest i przy odrobinie szczęścia być może jeszcze w tym roku uda mi się zamknąć 500 km w jednej dobie.



Wysoko oceniam organizację zawodów. Na imprezie integracyjnej można było się nie tylko "pointegrować", ale też zjeść wysokowęglowodanową kolację. A po maratonie serwowany był obiad w restauracji hotelowej (w hotelu, w którym nocowałem). Punkty kontrolne różniły się jakością zaopatrzenia, zdarzyło się trafić np. na jakieś puste kartony po drożdżówkach (na które i tak nie miałem ochoty), czy niedobitki izotonika, ale ogólnie było OK. Cały maraton przejechałem od PK do PK, po drodze nigdzie nie stawałem (nawet na siku:)) i korzystałem wyłącznie z zaopatrzenia punktów.

Sama trasa też na ogromny plus, w zdecydowanej większości poprowadzona po drogach o niskim natężeniu ruchu samochodowego. Zdarzyło się kilka odcinków po zniszczonym asfalcie, ale niezbyt wiele i nie były one uciążliwie długie. A wszystko to w rejonie uchodzącym za jeden z najczystszych ekologicznie w Polsce, pośród pól, lasów i (kilku) jezior oraz urozmaicających krajobraz pagórków. Warto było tu przyjechać!

GALERIA HD - link do Zdjęć Google



Rower:Author Ronin Dane wycieczki: 513.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Kórnicki Maraton Turystyczny 2017 500 km

Sobota, 5 sierpnia 2017 | dodano: 20.08.2017Kategoria 7) 500 km i więcej, Ultramaratony

W dniach 05-06.08.2017 wziąłem udział w trzeciej edycji Kórnickiego Maratonu Turystycznego, którego uczestnicy pokonują "na raz" dystans 300 albo 500 km. Ultramaraton organizowany przez Kórnickie Bractwo Rowerowe jest specyficzny, ponieważ nie ma charakteru wyścigu sensu stricte, ale stanowi - cytując regulamin - "imprezę towarzyską dla bardzo dobrze przygotowanych kondycyjnie miłośników długodystansowej jazdy na rowerze". Chociaż wśród jej uczestników nie brakuje zawodników rywalizujących ze sobą w polskich i zagranicznych maratonach, to w Kórniku nie ma parcia na wynik za wszelką cenę, panuje przyjacielska atmosfera, w razie kryzysu, czy awarii można liczyć na wsparcie kolegów (czego doświadczyłem na własnej skórze), a zwycięzcą zostaje każdy, komu uda się maraton ukończyć. Ja wybrałem dłuższą trasę, zaliczając udany debiut na dystansie 500 km (faktycznie przejechałem 520 km).

Ok 7:40 odbył się start wspólny z bazy (tą funkcję dobrze pełniła świetlica sołecka w Robakowie k. Kórnika), skąd w asyście straży pożarnej dotarliśmy całą bandą do kórnickiego rynku, na miejsce "startu ostrego". Tutaj od 8:00 swoją ultramaratonową przygodę rozpoczynały kolejne grupy startowe.

Ruszam o 8:40 wraz z grupą kórnicką (tj. złożoną przede wszystkim z członków Kórnickiego Bractwa Rowerowego). Warunki sprzyjają szybkiej jeździe, jest dość chłodno, niewielki wiatr w plecy, więc tniemy - na liczniku grubo ponad 30 km/h. Wyprzedzamy małe grupki i pojedynczych cyklistów, którzy startowali przed nami. Szybko docieram do pierwszej niespodzianki zlokalizowanej na około 50 km trasy: przeprawy promowej przez Wartę. Wpadamy w sam środek Pierwszej Wojny Promowej. Spór toczy się o to, kto ma zająć miejsce na promie: czekający w kolejce kierowcy, czy wciąż nadjeżdżające grupki cyklistów. Awantura przybiera na sile. W pewnym momencie pada stwierdzenie, że gdybyśmy pracowali fizycznie, to nie w głowie byłyby nam te rowerowe fanaberie... Dwa kolejne kursy zabierają wyłącznie maratończyków.

W ogólnym chaosie i po licznych przetasowaniach gubię gdzieś grupę kórnicką, która - jak się później okazało - wysforowała się daleko na przód. Przez kilkanaście km kręcę sam. W pewnym momencie dopada mnie ścigający swoich ziomów Mariusz z Lublina. Mariusz jest ode mnie nieco szybszy, za to ja jestem lepiej przygotowany do nawigacji, więc póki co jedziemy razem, zmieniając się na przedzie co kilka kilometrów. Jak się później okaże, te "póki co" się trochę wydłuży - w miłym towarzyszenie Mariusza dojadę już do samej mety.

Mijają 3h i 44 minuty od startu, a na liczniku pojawia się pierwsza setka. Uwzględniwszy wymuszony postój promowy, wychodzi na to, że pokonanie 100 km zajęło mi ok. 3,5 h. To mój nowy rekord na setkę. I pomyśleć, że kilka lat temu 100 km to był dla mnie dystans na całodniową wycieczkę... Pierwszą przerwę (nie licząc tej promowej) robimy przy sklepie na ok 120 km trasy. Jemy lody, pijemy zimną colę, ja uzupełniam zapas wody. Postój wydłuża się o kilka minut po tym, gdy Mariusz odkrywa, że pękła mu szprycha i trzeba ją wykręcić... Po powrocie na trasę cały czas trzymamy dobre tempo i w końcu docieramy do pierwszego punktu żywieniowego, po drodze zgarniając jeszcze Giovanniego. Tutaj spotykamy sporą część zawodników, w tym wesołą lubelską kompanię Mariusza. Jem obiad i ruszam w dalszą drogę z ekipą lubelską. Po chwili dołącza do nas Giovanni.

Mijają kolejne kilometry, nasze tempo cały czas oscyluje w okolicach 30 km/h. Zaczynam odczuwać trudy maratonu. Dopada mnie kryzys: nogi nie chcą podawać, muszę zwolnić, zostaję w tyle. Jadę sam. Po pewnym czasie widzę, że chłopaki stoją na skrzyżowaniu i na mnie czekają. Mówię im, żeby jechali, bo dla mnie tempo jest za szybkie, ale oni nie chcą o tym słyszeć. Dalej jedziemy razem, nieco wolniej. Ciągnę się w ogonie. W końcu docieramy do restauracji Capri w Brdowie, gdzie został zlokalizowany drugi i ostatni punkt żywieniowy. Licznik pokazuje 292 km, jest godzina 21:40, czyli wychodzi na to, że przejechałem (prawie) 300 km w 13h. To mój kolejny rekord, który padł dzisiaj. Jemy obiad, uzupełniamy bidony, przygotowujemy siebie i sprzęt do nocnej jazdy. Ruszamy.

Odpoczynek dobrze mi zrobił. W trakcie przerwy mięśnie wprawdzie trochę zesztywniały, ale teraz jestem w stanie trzymać tempo ekipy, niekiedy wychodzę nawet na przód. Jest bardzo ciemna noc, światło księżyca nie może się przedrzeć się przez gęste chmury. Nagle słyszę za sobą hałas i krzyk, odruchowo obracam głowę. Jak w zwolnionym tempie widzę Giovanniego lądującego na asfalcie. Giovanni wjechał w wielką dziurę, której naprawdę nie było widać. Ja miałem farta i przejechałem obok niej, nawet jej nie zauważając. Giovanni też jej nie zauważył, ale nie miał farta. Na szczęście nic poważnego się nie stało i po krótkiej przerwie kontynuujemy wspólną jazdę.

Tymczasem zaczyna siąpić deszcz i wiać w twarz. Grupa się rozrywa. W pewnym momencie zatrzymujemy się z Mariuszem, żeby poczekać na resztę ekipy. Ale ta nie nadjeżdża, a deszcz pada. Ruszamy więc dalej z planem zatrzymania się na dłużej na stacji benzynowej. Czynną stację znajdujemy w Licheniu, 1-2 km od trasy maratonu. Telefonicznie dowiadujemy się, że koledzy Mariusza "leżą krzyżem w jakiejś szopie" i mamy jechać dalej. Zatem jedziemy.

Zaczyna świtać, a my zaczynamy przymulać. Oczy się kleją i trzeba uważać, żeby nie przysnąć za kierownicą i nie wjechać do rowu. W końcu od prawie 24 h nie zmrużyliśmy oka, a trzeba też zauważyć, że te 24 h to był czas spędzony raczej aktywnie... Na szczęście po 1-2 h przymułka mija. A na nieszczęście pogarszają się warunki i teraz jedziemy pod coraz silniejszy wiatr. Jak się okaże, ostatnie 110 km to będzie nierówna walka z wiatrem. Teren zaczyna falować, przywodzi mi na myśl Wzgórza Trzebnickie. Walka z wiatrem trwa w najlepsze. Tempo siada. Giovanni nam odjechał. Zatrzymujemy się na Orlenie na kawę i zapiekankę. Odliczamy kilometry do mety - na liczniku pojawiają się dwa zera i ...piątka z przodu! W między czasie mijamy 3 cyklistów lubińskiej Watahy, którzy zrobili sobie postój. To nie pierwsze i nie ostatnie przetasowanie z Watahą.

Mariusz grzebie coś w swoim smartfonie i nagle oznajmia, że źle oceniliśmy trasę i do mety mamy dodatkowe 20 km. Czyli - biorąc pod uwagę nasze obecne tempo - wychodzi nadplanowa godzina walki z wiatrem. Tragedia. Szczęśliwie dla nas Mariusz się myli, ale w obecnym stanie umysłu udaje mi się to ustalić dopiero po półgodzinnej refleksji, czyli tak z... 10 km przed metą. Cóż, trochę nerwów nas to kosztowało. Tymczasem przegoniła nas Wataha, ale kto by się teraz tym przejmował! Zaraz będziemy na mecie! Jeszcze 5...4...3 kilometry, jeszcze tylko jeden, ostatnia prosta. Jesteśmy w bazie! 511 km pokonane w 26h i 40 min + 9 km wcześniejszego wspólnego dojazdu z bazy na start w Kórniku. Razem 520 km.

Na mecie czeka na mnie Basia z Niną i mój tata. Odbieram medal i gratulacje. Kilka fotek i odpoczynek nad miską makaronu. To już koniec. To dopiero początek. Było świetnie!

GALERIA HD - link zdjęcia google (z podpisami)

Start wspólny i dojazd do Kórnika (9 km):


Maratom właściwy (511 km):
































Rower:Author Ronin Dane wycieczki: 520.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)