Rowerowy Dolny Śląsk: wycieczki GPSblog rowerowy

avatar przemo3642
Wrocław

Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(2)

Moje rowery

Author Ronin 6818 km
Kellys Neos 7464 km

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy przemo3642.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Maraton Podróżnika 2018: 545 km walki o przetrwanie

Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 17.06.2018Kategoria 7) 500 km i więcej, Ultramaratony

Tak to już jest, że gdy przy prędkości 30+ km/h cyklista leci przez kierownicę na asfalt, to w najlepszym razie zostawia na nim trochę własnej skóry. Trudno po takiej akcji się pozbierać. Więc chyba jednak miałem trochę szczęścia w nieszczęściu. Ale po kolei...

Tegoroczna, piąta edycja Maratonu Podróżnika zawitała do Województwa Zachodniopomorskiego. Baza została zlokalizowana na Campingu EKODAR, położonym z dala od miejskiego zgiełku, na skraju Ińskiego Parku Krajobrazowego, nad jeziorem Krzemień. Wystartowałem w grupie nr 4 o 8:15. Moim celem było ukończenie maratonu w 25-26 h, przy czym pierwsze 500 km chciałem zamknąć w jednej dobie, ustanawiając w ten sposób swój nowy dobowy rekord odległości. Ruszyliśmy mocno, grupa dość szybko się podzieliła, a ja całkiem pewnie odnalazłem się w jej czołówce. Początkowo było świetnie. Miałem wrażenie, że jadę na granicy swoich możliwości, ale jednak tej granicy nie przekraczam. Pomysł na maraton miałem taki: chciałem się utrzymać w grupie przez ok. 200 km, wypracowując sobie spory zapas w stosunku do moich planów. Później zaczynały się górki, a na górkach szybko tracę siły. Dlatego planowałem odłączyć się od grupy zanim to nastąpi i dalej jechać swoje. Zapas wypracowany na pierwszych 200 km powinien mi wystarczyć do osiągnięcia tego, co sobie założyłem.





Wszystkie te strategie i plany posypały się w jednej chwili. Na ok. 45 km coś zakłóciło płynną jazdę naszego małego peletonu. Michał lekko przyhamował, ja już nie zdążyłem i nastąpił kontakt. Przy prędkości przekraczającej 30 km/h, po (podobno) równie efektownym, co fatalnie wyglądającym locie zaliczyłem klasycznego szlifa, a na dokładkę dostałem jeszcze rowerem, który postanowił wylądować na mnie. W ten sposób "wygładziłem" sobie prawy bok i przedramię pod łokciem, lekko stłukłem biodro i zostałem "pobity" przez własny rower. Jemu zresztą też się oberwało (lekko wygięta kierownica, zaorana lewa klamkomanetka, krzywe przednie koło, zniszczona owijka). Ponieważ wyrzuciło mnie praktycznie na pobocze, nikt inny nie ucierpiał. Ja natomiast byłem w lekkim szoku, nie pamiętam samego lotu, jedynie lądowanie. Kilka osób pomogło mi się ogarnąć. Zapewniłem ich, że wszystko OK. I pojechali.

Gdyby tak to się skończyło, to byłaby totalna klapa, a jednak jest także pozytywny aspekt tej historii: udało mi się po tym wszystkim jakoś pozbierać i kontynuować maraton. W najbliższym wiejskim "Sklepie Wielobranżowym" (ok. 50 km trasy) wykupiłem zapas środków opatrunkowych i wody utlenionej, po czym - dzięki uprzejmości ekspedientki - wbiłem z tymi zakupami na zaplecze. Powyjmowałem ze skóry resztki żwiru, potem w ruch poszła woda z mydłem, papierowe ręczniki, a na końcu woda utleniona, plastry i bandaż. Dodam, że czynności te były na tyle nieprzyjemne, że w trakcie ich wykonywania byłem niemal przekonany, że już się nigdzie nie ruszę i będę musiał dzwonić po transport do bazy. W sumie konsekwencje wypadku okazały się jednak - można by powiedzieć - dużo mniej poważne, niż on sam. Skończyło się na paru siniakach i zdartej skórze. Niczego sobie nie złamałem, nie rozwaliłem kolan, nie zaryłem głową w asfalt, nie przeszlifowałem sobie twarzy. Naprawdę mogło być gorzej.

Kupiłem sobie puszkę zimnej coli i zacząłem się zastanawiać, co dalej. Do bazy miałem 50 km, a do mety 495 km. Baza bardzo kusiła. Ale nie byłem w stanie pogodzić się z myślą, że to już koniec. Tyle planów, przygotowań, poświęconego czasu, wydatków i już po wszystkim? Z drugiej strony cele, jakie sobie postawiłem były teraz daleko poza moim zasięgiem. Abstrahując od czasu straconego na doprowadzenie się do stanu względnej używalności, nawet gdybym się zmusił do dalszego wysiłku, to poobijany i porysowany - zarówno fizycznie i psychiczne - miałbym zerowe szanse na dobre tempo. Poza tym wydawało mi się, że jestem ostatni, czyli będę musiał jechać sam. Ze względu na otarcie pod prawym łokciem nie za bardzo mogłem korzystać z lemondki (której normalnie używam dość często). Przednie koło było tak krzywe, że na gładkim asfalcie rower wyczuwalnie podskakiwał.

Biłem się z myślami, co dalej, aż... cola się skończyła. Na początek postanowiłem spróbować dotrzeć do pierwszego Punktu Kontrolnego (PK1), zlokalizowanego na 93 km trasy, odkładając na później decyzję o wycofaniu się z imprezy. A może jednak udałoby się doturlać nawet nad Bałtyk? - tak sobie myślałem, zbliżając się do PK1. Jechałem... Piekły mnie te obtarcia, zwłaszcza, że słońce paliło, a pot wciąż dostarczał do nich świeżych porcji soli. Ale w końcu jakoś do tego przywykłem, a gdy pod wieczór spadła temperatura, to dawało się o nich zapomnieć (wtedy ten stan najczęściej przerywała mniej lub bardziej nieświadoma próba ułożenia się na lemondce). Miałem teraz nowy cel: dotrzeć do następnego punktu kontrolnego. Tylko tyle, i aż tyle. Choć cel pozostawał ten sam, to oczywiście punkty się zmieniały - PK1, PK2, PK3... W głowie kiełkowała myśl, żeby jednak jakoś dotoczyć się do mety. W końcu przerodziła się ona w cel nadrzędny: ukończyć maraton w limicie czasu.



Mimo wcześniejszych obaw spotkałem na drodze sporo uczestników maratonu. Większość z nich mijałem na trasie, niekiedy wielokrotnie, w ramach normalnych na takiej imprezie "przetasowań". Duża ilość przetasowań na długich dystansach wynika z różnych stylów jazdy kolarzy: niektórzy jadą trochę szybciej, za co płacą częstszymi/dłuższymi postojami. Inni, w tym ja, preferują spokojniejszy tryb jazdy, z mniejszą ilością postojów. W rezultacie ci "szybsi" wyprzedzają tych "wolniejszych", by następnie stracić swoją przewagę w trakcie przerw, bez których ci "wolniejsi" mogą się obyć. Następnie ten cykl się powtarza... Oczywiście spotkałem też kilka osób jadących podobnie, jak ja. Z niektórymi dzieliłem długie wspólne kilometry. Najwięcej czasu (grubo ponad 300 km) spędziłem w miłym towarzystwie Piotrka z Warszawy.





I tak sobie jechałem, od PK do PK, niezbyt szybko, ale też bez szczególnego zamulania. Aż w końcu, po 28 godzinach i 22 minutach zmagań z dystansem oraz samym sobą stanąłem na mecie. Nie planowałem tyle czasu spędzić w siodełku, ale okoliczności się zmieniły. Mając je na uwadze, jestem zadowolony z tego, że dałem radę ukończyć maraton, mieszcząc się przy tym w limicie czasu.



W całej pięcioletniej historii Maratonu Podróżnika w tej edycji wycofało się najwięcej kolarzy. Niemiłosierny upał zebrał żniwo, podobno jedna osoba została ewakuowana z trasy przez karetkę. Bardzo zła jakość nawierzchni na wielu odcinkach też zrobiła swoje. Statystyki dla dystansu 545 km wyglądają tak:

-- 68 osób wystartowało
-- 52 osoby ukończyły maraton w limicie czasu
-- 4 osoby ukończyły maraton po limicie czasu
-- 10 osób wycofało się z trasy maratonu
-- 1 osoba w czasie jazdy zmieniła dystans na 300 km
-- 1 osoba została zdyskwalifikowana za złamanie regulaminu (korzystanie z samochodu technicznego).

GALERIA HD - link zdjęcia google





Rower:Author Ronin Dane wycieczki: 545.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

K o m e n t a r z e
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa alezy
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]