Rowerowy Dolny Śląsk: wycieczki GPSblog rowerowy

avatar przemo3642
Wrocław

Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(2)

Moje rowery

Author Ronin 6818 km
Kellys Neos 7464 km

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy przemo3642.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Kórnicki Maraton Turystyczny 2017 500 km

Sobota, 5 sierpnia 2017 | dodano: 20.08.2017Kategoria 7) 500 km i więcej, Ultramaratony

W dniach 05-06.08.2017 wziąłem udział w trzeciej edycji Kórnickiego Maratonu Turystycznego, którego uczestnicy pokonują "na raz" dystans 300 albo 500 km. Ultramaraton organizowany przez Kórnickie Bractwo Rowerowe jest specyficzny, ponieważ nie ma charakteru wyścigu sensu stricte, ale stanowi - cytując regulamin - "imprezę towarzyską dla bardzo dobrze przygotowanych kondycyjnie miłośników długodystansowej jazdy na rowerze". Chociaż wśród jej uczestników nie brakuje zawodników rywalizujących ze sobą w polskich i zagranicznych maratonach, to w Kórniku nie ma parcia na wynik za wszelką cenę, panuje przyjacielska atmosfera, w razie kryzysu, czy awarii można liczyć na wsparcie kolegów (czego doświadczyłem na własnej skórze), a zwycięzcą zostaje każdy, komu uda się maraton ukończyć. Ja wybrałem dłuższą trasę, zaliczając udany debiut na dystansie 500 km (faktycznie przejechałem 520 km).

Ok 7:40 odbył się start wspólny z bazy (tą funkcję dobrze pełniła świetlica sołecka w Robakowie k. Kórnika), skąd w asyście straży pożarnej dotarliśmy całą bandą do kórnickiego rynku, na miejsce "startu ostrego". Tutaj od 8:00 swoją ultramaratonową przygodę rozpoczynały kolejne grupy startowe.

Ruszam o 8:40 wraz z grupą kórnicką (tj. złożoną przede wszystkim z członków Kórnickiego Bractwa Rowerowego). Warunki sprzyjają szybkiej jeździe, jest dość chłodno, niewielki wiatr w plecy, więc tniemy - na liczniku grubo ponad 30 km/h. Wyprzedzamy małe grupki i pojedynczych cyklistów, którzy startowali przed nami. Szybko docieram do pierwszej niespodzianki zlokalizowanej na około 50 km trasy: przeprawy promowej przez Wartę. Wpadamy w sam środek Pierwszej Wojny Promowej. Spór toczy się o to, kto ma zająć miejsce na promie: czekający w kolejce kierowcy, czy wciąż nadjeżdżające grupki cyklistów. Awantura przybiera na sile. W pewnym momencie pada stwierdzenie, że gdybyśmy pracowali fizycznie, to nie w głowie byłyby nam te rowerowe fanaberie... Dwa kolejne kursy zabierają wyłącznie maratończyków.

W ogólnym chaosie i po licznych przetasowaniach gubię gdzieś grupę kórnicką, która - jak się później okazało - wysforowała się daleko na przód. Przez kilkanaście km kręcę sam. W pewnym momencie dopada mnie ścigający swoich ziomów Mariusz z Lublina. Mariusz jest ode mnie nieco szybszy, za to ja jestem lepiej przygotowany do nawigacji, więc póki co jedziemy razem, zmieniając się na przedzie co kilka kilometrów. Jak się później okaże, te "póki co" się trochę wydłuży - w miłym towarzyszenie Mariusza dojadę już do samej mety.

Mijają 3h i 44 minuty od startu, a na liczniku pojawia się pierwsza setka. Uwzględniwszy wymuszony postój promowy, wychodzi na to, że pokonanie 100 km zajęło mi ok. 3,5 h. To mój nowy rekord na setkę. I pomyśleć, że kilka lat temu 100 km to był dla mnie dystans na całodniową wycieczkę... Pierwszą przerwę (nie licząc tej promowej) robimy przy sklepie na ok 120 km trasy. Jemy lody, pijemy zimną colę, ja uzupełniam zapas wody. Postój wydłuża się o kilka minut po tym, gdy Mariusz odkrywa, że pękła mu szprycha i trzeba ją wykręcić... Po powrocie na trasę cały czas trzymamy dobre tempo i w końcu docieramy do pierwszego punktu żywieniowego, po drodze zgarniając jeszcze Giovanniego. Tutaj spotykamy sporą część zawodników, w tym wesołą lubelską kompanię Mariusza. Jem obiad i ruszam w dalszą drogę z ekipą lubelską. Po chwili dołącza do nas Giovanni.

Mijają kolejne kilometry, nasze tempo cały czas oscyluje w okolicach 30 km/h. Zaczynam odczuwać trudy maratonu. Dopada mnie kryzys: nogi nie chcą podawać, muszę zwolnić, zostaję w tyle. Jadę sam. Po pewnym czasie widzę, że chłopaki stoją na skrzyżowaniu i na mnie czekają. Mówię im, żeby jechali, bo dla mnie tempo jest za szybkie, ale oni nie chcą o tym słyszeć. Dalej jedziemy razem, nieco wolniej. Ciągnę się w ogonie. W końcu docieramy do restauracji Capri w Brdowie, gdzie został zlokalizowany drugi i ostatni punkt żywieniowy. Licznik pokazuje 292 km, jest godzina 21:40, czyli wychodzi na to, że przejechałem (prawie) 300 km w 13h. To mój kolejny rekord, który padł dzisiaj. Jemy obiad, uzupełniamy bidony, przygotowujemy siebie i sprzęt do nocnej jazdy. Ruszamy.

Odpoczynek dobrze mi zrobił. W trakcie przerwy mięśnie wprawdzie trochę zesztywniały, ale teraz jestem w stanie trzymać tempo ekipy, niekiedy wychodzę nawet na przód. Jest bardzo ciemna noc, światło księżyca nie może się przedrzeć się przez gęste chmury. Nagle słyszę za sobą hałas i krzyk, odruchowo obracam głowę. Jak w zwolnionym tempie widzę Giovanniego lądującego na asfalcie. Giovanni wjechał w wielką dziurę, której naprawdę nie było widać. Ja miałem farta i przejechałem obok niej, nawet jej nie zauważając. Giovanni też jej nie zauważył, ale nie miał farta. Na szczęście nic poważnego się nie stało i po krótkiej przerwie kontynuujemy wspólną jazdę.

Tymczasem zaczyna siąpić deszcz i wiać w twarz. Grupa się rozrywa. W pewnym momencie zatrzymujemy się z Mariuszem, żeby poczekać na resztę ekipy. Ale ta nie nadjeżdża, a deszcz pada. Ruszamy więc dalej z planem zatrzymania się na dłużej na stacji benzynowej. Czynną stację znajdujemy w Licheniu, 1-2 km od trasy maratonu. Telefonicznie dowiadujemy się, że koledzy Mariusza "leżą krzyżem w jakiejś szopie" i mamy jechać dalej. Zatem jedziemy.

Zaczyna świtać, a my zaczynamy przymulać. Oczy się kleją i trzeba uważać, żeby nie przysnąć za kierownicą i nie wjechać do rowu. W końcu od prawie 24 h nie zmrużyliśmy oka, a trzeba też zauważyć, że te 24 h to był czas spędzony raczej aktywnie... Na szczęście po 1-2 h przymułka mija. A na nieszczęście pogarszają się warunki i teraz jedziemy pod coraz silniejszy wiatr. Jak się okaże, ostatnie 110 km to będzie nierówna walka z wiatrem. Teren zaczyna falować, przywodzi mi na myśl Wzgórza Trzebnickie. Walka z wiatrem trwa w najlepsze. Tempo siada. Giovanni nam odjechał. Zatrzymujemy się na Orlenie na kawę i zapiekankę. Odliczamy kilometry do mety - na liczniku pojawiają się dwa zera i ...piątka z przodu! W między czasie mijamy 3 cyklistów lubińskiej Watahy, którzy zrobili sobie postój. To nie pierwsze i nie ostatnie przetasowanie z Watahą.

Mariusz grzebie coś w swoim smartfonie i nagle oznajmia, że źle oceniliśmy trasę i do mety mamy dodatkowe 20 km. Czyli - biorąc pod uwagę nasze obecne tempo - wychodzi nadplanowa godzina walki z wiatrem. Tragedia. Szczęśliwie dla nas Mariusz się myli, ale w obecnym stanie umysłu udaje mi się to ustalić dopiero po półgodzinnej refleksji, czyli tak z... 10 km przed metą. Cóż, trochę nerwów nas to kosztowało. Tymczasem przegoniła nas Wataha, ale kto by się teraz tym przejmował! Zaraz będziemy na mecie! Jeszcze 5...4...3 kilometry, jeszcze tylko jeden, ostatnia prosta. Jesteśmy w bazie! 511 km pokonane w 26h i 40 min + 9 km wcześniejszego wspólnego dojazdu z bazy na start w Kórniku. Razem 520 km.

Na mecie czeka na mnie Basia z Niną i mój tata. Odbieram medal i gratulacje. Kilka fotek i odpoczynek nad miską makaronu. To już koniec. To dopiero początek. Było świetnie!

GALERIA HD - link zdjęcia google (z podpisami)

Start wspólny i dojazd do Kórnika (9 km):


Maratom właściwy (511 km):
































Rower:Author Ronin Dane wycieczki: 520.00 km (0.00 km teren), czas: h, avg: km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

K o m e n t a r z e
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa mpree
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]